Mnie tu już nie ma

Przeprowadziłem się, teraz znajdziecie mnie pod www.zzagranico.pl Tematyka bloga się nie zmienia, gospodarz nadal pozostaje ten sam, ale nowych postów już w tej witrynie nie spotkać

niedziela, 2 lutego 2014

Warszawa vs. Amsterdam: walka z sikającymi dżentelmenami.

Nie ważne czy jest się dwudziestoletnim królem breakdance’u, ojcem trójki nastoletnich córek, bramkarzem najlepszego klubu świata, polskim hydraulikiem pracującym w księgarni czy trzecim synem arabskiego szejka, każdy mężczyzna musi sikać. Szeroko rozłożyć nogi, spojrzeć w bezkresną przestrzeń kosmosu, rozpiąć rozporek i lać, bo pęcherz ciśnie. Problemem dla mężczyzny rzadko kiedy jest timing, cytując Pana Heńka spod 24h: „Sikam gdy musze, nieważne gdzie jestem”. Władze wielu miast głowią się jak temu podejściu zaradzić i ochronić niewinne krzaczki, samotne murki czy bramy.


W Warszawie tego problemu nie rozwiązuje się przy pomocy nowych wychodków bądź dobrze oznakowanych drogowskazów pt.: „WC”. Nie, zdecydowano się w tym aspekcie na rozwiązanie ekonomiczne, mało oryginalne i zaściankowe. Na dobry początek podwyższono kary za oddawanie moczu w miejscach publicznych, następnie uczulono strażników miejskich na takie „patologiczne zachowania” oraz zainstalowano nowoczesny monitoring w celu odstraszania biegających z pełnym pęcherzem dżentelmenów.

Jak większość osób wie, metoda ta zupełnie nie działa. Najczęściej ukrywają się w krzakach rozgrzani polską wódką panowie, zbyt zainteresowani swoim interesem, by dostrzec skrzętnie rozstawione kamery. Strażnikami nikt o zdrowych zmysłach i chwiejnym kroku się nie przejmuje, a mandaty częściej panowie gubią niż płacą.

Nie ma co ukrywać, męskie chamy sikające gdzie popadnie nie są najlepszą wizytówką żadnego miasta. W każdym jednak miejscu gdzie żyje ponad milion posiadaczy prącia, oddawanie moczu bywa kłopotliwe, bo to problem, który spada na nas jak grom z jasnego nieba. Gdzieś trzeba się odlać, coś trzeba wymyśleć, a przecież nie wypada wejść do baru/restauracji/McDonalda/sklepu z zabawkami i po prostu skierować się do toalety. Nie! Trzeba wpierw „zagrać” klienta, a co gorsza może nawet coś kupić, jeżeli zamek WC jest magnetyczny lub przesiaduje w nim babka klozetowa. Dlatego mężczyźni na całym świecie leją po krzakach, rowach, ścianach i koszach.

Jest jedno miasto (może jest ich nawet więcej), gdzie o problemie męskiego pęcherza nie zapomniano. Miejscem tym jest Amsterdam. Tam między Czerwonymi Latarniami, a pubami zawsze pełno było pijanych rybaków, kupców i marynarzy. „Ciśnienie” wielu jegomościów powiodło nigdzie indziej, jak na skraj kanałów, gdzie spokojnie mogli skupić się na czynnościach fizjologicznych. Od czasu do czasu zdarzało się jednak, że wraz z moczem do wody wpadał również dżentelmen w potrzebie.


Niestety, wielu musiało przypłacić swój błąd życiem, a co najmniej cząstką honoru. Pewien zdolny Holender, zapewne kuzyn Szewczyka Dratewki, wpadł niegdyś na świetny pomysł, który miał uratować kolejnych panów przez utonięciem. Przy samych kanałach, zaledwie metr od nurtu wody zamontowano gustowne zielone budeczki lub spiralki. Tam każdy mężczyzna (i kobieta obdarzona paroma kilogramami odwagi oraz desperacją) może po dziś dzień oddać to co wyprodukował jego brzuch z litra piwa.

Problemy fizjologiczne mogą się wydawać przyziemne niejednemu myślicielowi oraz idealiście, ale w chwili potrzeby wszyscy jesteśmy wobec siebie równi. Podobnie tłamsi nas potrzeba odnalezienia miejsca ukojenia wewnętrznego parzenia, ale tylko niektórzy wiedzą, jak temu skutecznie oraz sensownie zaradzić. W Warszawie raczej takich spiralek się nie doczekamy, lecz warto spojrzeć zagranicę i odnaleźć trochę mądrości na Zachodzie nie tylko, gdy musimy kupić samochód czy wybrać dziwne imię dla dziecka. Dlatego piszmy petycje, ślijmy listy, może kiedyś doczekamy się przybytków ukojenia problemu pęcherza.

Pozdrawiam,
J.