1 listopada nie odwiedzałem, jak 96,76% Polaków, grobów
rodzinnych, ale niczym antychryst podróżowałem po Brukseli. W stolicy Europy,
aby dostać się do budek z ciepłymi frytkami, dzielnicy Ixelles czy przeróżnych
pubów, korzystałem z metra. Jako wieloletni użytkownik warszawskiej podziemnej
kolei, nie mogłem nie doszukać się pewnych różnic oraz podobieństw tych dwóch
gondol XXI wieku. Oto one:
Gdzie linii sześć.
Metro warszawskie to zwyczajnie jedna długa, prosta linia. Na EURO2012 miały być już dwie i w sumie
były, gdy podzielono jedną na dwa, ale chyba nie taki był plan. Prawdopodobnie w przyszył roku Warszawiacy
będą mogli się już cieszyć prawdziwą drugą nitką, ale jak na razie mówimy o
hiszpańskim „uno”.
W Stolicy Europy nitek jest więcej, a dokładnie sześć razy
więcej. Nie trzeba być absolwentem politechniki wrocławskiej, aby obliczyć, o
ile Bruksela w tej kwestii prześciga Warszawę. Należy jednak zwrócić uwagę na
bezustanne nakładanie się linii na siebie. Z jednej strony wpływa to na
możliwość przesiadania się, niczym nasi niektórzy politycy miedzy partiami, ale
z drugiej strony np.: linia 2 i 6 dublują się na 18 przystankach! Czyli na
całej długości dwójki, która na dobrą sprawę mogłaby nie istnieć. Podobnie jest
z 3 i 4 oraz 5 i 1.
Problemem w jedynym polskim metrze nie jest peron czy też
numer kolejki. Albo Młociny, albo Kabaty, sytuacja zero-jedynkowa. Dzięki tej
„prostocie”, pijany turysta, nawet jak popełni błąd źle wsiadając, to szybko i
w miarę bez uszczerbku dla swojego czasu może zmienić kierunek jazdy na ten
właściwy. Natomiast w labiryncie niektórych brukselskich stacji, gdzie czasem
spotykają się nawet 4 linie, niejeden przyjezdny stracił wieczór na
odnajdywaniu odpowiedniej linii oraz jej kierunku. Sam nigdy nie wsiadłem źle,
ale zdarzyło mi się stanąć nie po tej stronie peronu, a wypiłem wcześniej
zaledwie jedno piwko.
Picuś-glancuś.
Warszawskiej samotnej nitce nie można odmówić jednego – jest
zadbana. Co świt panowie w jaskrawych uniformach zamiatają perony od Kabat po
Młociny, w środku dnia również ich spotkamy, a wieczorem jeździ po posadzkach
od czasu do czasu głośna maszyna czyszcząco-muskająca. Warszawiacy w miarę
możliwości (i w granicach swojej kultury osobistej) dbają o te 21 peronów, nie
sikając pod siebie, czy nie obrzucając się błotem. Cytrynką nie pachnie, z
podłogi nie polecam jeść, ale ogólnie czystość jest zachowana.
Natomiast po niektórych peronach stolicy Belgii trzeba iść z
zakrytym nosem, nie dotykając niczego i szybko dezynfekując po wyjściu nawet
buty. Najgorsze stacje przypominają dawne realia Dworca Centralnego, gdzie
menele obsikują każde przejście, a na peronie psy kopulują w rytm muzyki
puszczanej z głośników. No dobra, z psami przesadziłem, ale kolorowo nie jest.
Syf, malaria i tężec pewnie krąży po ścianach, a niektóre ławki powinno się
komisyjnie spalić.
Trochę lepiej jest z wagonami. Te nowoczesne są czyste, ale
niestety węższe od tali anorektyczki. Starsze na pewno pamiętają czasy Muru
Berlińskiego. Przypominają wagony straight form the hood, acz mimo to można się
całkiem wygodnie ułożyć na siedzeniu (o ile akurat nie zostało urwane).
Warszawskie wagony to inna bajka. W miarę systematycznie wprowadza się nowe pociągi,
wypierając stare, zasłużone prezenty od Ruskich które i tak biją na głowę
brukselskie kuzynki po chudej ciotce.
Po co kanar?
Ważnym czynnikiem dla każdego pasażera jest również cena
biletu. Trzydniowy to kolejno 30 złotych (bez ulgi, 1 strefa) lub 14 euro
(strefa miejska, nie ma ulg), czyli belgijskie są prawie dwukrotnie droższe.
Tylko że ważny jest również współczynnik płacy minimalnej, który w Belgii jest
dwa razy wyższy, co mniej więcej zrównuje powstałą różnicę między cennikiem
taryf. Choć wolę być turystą z Brukseli w Warszawie niż na odwrót.
Są również tacy, którzy za bilet płacić nie chcą, nie mogą,
bądź nie lubią. W Warszawie, o ile przy bramkach wejściowych nie czai się
funkcjonariusz Policji, sprawa jest prosta: hop i jesteśmy na peronie. Sprawy
się komplikują, gdy spotkamy kontrolera, ale doświadczeni „gracze” wykształcili
w sobie umiejętności rozpoznawania kanarków. W ten sposób jedziemy za zero
złotych. W stolicy Europy taki patent nie wypali.
Wysokie na blisko 2 metry oszklone bramki nie pozwalają
żadnemu delikwentowi ominąć nakazu zapłaty. Na peronie, o ile jakimś cudem uda
się niektórym linoskoczkom przeskoczyć przez bramki wejściowe, nie czeka już
żadna kontrola, można dumnie niczym paw napawać się swoim zwycięstwem nad
Systemem. No chyba, że uchwyci Was kamerka lub strzelający z ucha pasażer
spruje się Policji. Wtedy polecam się szybko ewakuować z metra i więcej się w
nim tego dnia nie pojawiać.
Pozdrawiam,
Jesula