Mnie tu już nie ma

Przeprowadziłem się, teraz znajdziecie mnie pod www.zzagranico.pl Tematyka bloga się nie zmienia, gospodarz nadal pozostaje ten sam, ale nowych postów już w tej witrynie nie spotkać

wtorek, 5 listopada 2013

Metro warszawskie vs. metro brukselskie

1 listopada nie odwiedzałem, jak 96,76% Polaków, grobów rodzinnych, ale niczym antychryst podróżowałem po Brukseli. W stolicy Europy, aby dostać się do budek z ciepłymi frytkami, dzielnicy Ixelles czy przeróżnych pubów, korzystałem z metra. Jako wieloletni użytkownik warszawskiej podziemnej kolei, nie mogłem nie doszukać się pewnych różnic oraz podobieństw tych dwóch gondol XXI wieku. Oto one:
 

Gdzie linii sześć.

Metro warszawskie to zwyczajnie jedna długa, prosta linia. Na EURO2012 miały być już dwie i w sumie były, gdy podzielono jedną na dwa, ale chyba nie taki był plan.  Prawdopodobnie w przyszył roku Warszawiacy będą mogli się już cieszyć prawdziwą drugą nitką, ale jak na razie mówimy o hiszpańskim „uno”.

W Stolicy Europy nitek jest więcej, a dokładnie sześć razy więcej. Nie trzeba być absolwentem politechniki wrocławskiej, aby obliczyć, o ile Bruksela w tej kwestii prześciga Warszawę. Należy jednak zwrócić uwagę na bezustanne nakładanie się linii na siebie. Z jednej strony wpływa to na możliwość przesiadania się, niczym nasi niektórzy politycy miedzy partiami, ale z drugiej strony np.: linia 2 i 6 dublują się na 18 przystankach! Czyli na całej długości dwójki, która na dobrą sprawę mogłaby nie istnieć. Podobnie jest z 3 i 4 oraz 5 i 1.
Problemem w jedynym polskim metrze nie jest peron czy też numer kolejki. Albo Młociny, albo Kabaty, sytuacja zero-jedynkowa. Dzięki tej „prostocie”, pijany turysta, nawet jak popełni błąd źle wsiadając, to szybko i w miarę bez uszczerbku dla swojego czasu może zmienić kierunek jazdy na ten właściwy. Natomiast w labiryncie niektórych brukselskich stacji, gdzie czasem spotykają się nawet 4 linie, niejeden przyjezdny stracił wieczór na odnajdywaniu odpowiedniej linii oraz jej kierunku. Sam nigdy nie wsiadłem źle, ale zdarzyło mi się stanąć nie po tej stronie peronu, a wypiłem wcześniej zaledwie jedno piwko.

Picuś-glancuś.

Warszawskiej samotnej nitce nie można odmówić jednego – jest zadbana. Co świt panowie w jaskrawych uniformach zamiatają perony od Kabat po Młociny, w środku dnia również ich spotkamy, a wieczorem jeździ po posadzkach od czasu do czasu głośna maszyna czyszcząco-muskająca. Warszawiacy w miarę możliwości (i w granicach swojej kultury osobistej) dbają o te 21 peronów, nie sikając pod siebie, czy nie obrzucając się błotem. Cytrynką nie pachnie, z podłogi nie polecam jeść, ale ogólnie czystość jest zachowana.

Natomiast po niektórych peronach stolicy Belgii trzeba iść z zakrytym nosem, nie dotykając niczego i szybko dezynfekując po wyjściu nawet buty. Najgorsze stacje przypominają dawne realia Dworca Centralnego, gdzie menele obsikują każde przejście, a na peronie psy kopulują w rytm muzyki puszczanej z głośników. No dobra, z psami przesadziłem, ale kolorowo nie jest. Syf, malaria i tężec pewnie krąży po ścianach, a niektóre ławki powinno się komisyjnie spalić.  

Trochę lepiej jest z wagonami. Te nowoczesne są czyste, ale niestety węższe od tali anorektyczki. Starsze na pewno pamiętają czasy Muru Berlińskiego. Przypominają wagony straight form the hood, acz mimo to można się całkiem wygodnie ułożyć na siedzeniu (o ile akurat nie zostało urwane). Warszawskie wagony to inna bajka. W miarę systematycznie wprowadza się nowe pociągi, wypierając stare, zasłużone prezenty od Ruskich które i tak biją na głowę brukselskie kuzynki po chudej ciotce.

Po co kanar?

Ważnym czynnikiem dla każdego pasażera jest również cena biletu. Trzydniowy to kolejno 30 złotych (bez ulgi, 1 strefa) lub 14 euro (strefa miejska, nie ma ulg), czyli belgijskie są prawie dwukrotnie droższe. Tylko że ważny jest również współczynnik płacy minimalnej, który w Belgii jest dwa razy wyższy, co mniej więcej zrównuje powstałą różnicę między cennikiem taryf. Choć wolę być turystą z Brukseli w Warszawie niż na odwrót.

Są również tacy, którzy za bilet płacić nie chcą, nie mogą, bądź nie lubią. W Warszawie, o ile przy bramkach wejściowych nie czai się funkcjonariusz Policji, sprawa jest prosta: hop i jesteśmy na peronie. Sprawy się komplikują, gdy spotkamy kontrolera, ale doświadczeni „gracze” wykształcili w sobie umiejętności rozpoznawania kanarków. W ten sposób jedziemy za zero złotych. W stolicy Europy taki patent nie wypali.

Wysokie na blisko 2 metry oszklone bramki nie pozwalają żadnemu delikwentowi ominąć nakazu zapłaty. Na peronie, o ile jakimś cudem uda się niektórym linoskoczkom przeskoczyć przez bramki wejściowe, nie czeka już żadna kontrola, można dumnie niczym paw napawać się swoim zwycięstwem nad Systemem. No chyba, że uchwyci Was kamerka lub strzelający z ucha pasażer spruje się Policji. Wtedy polecam się szybko ewakuować z metra i więcej się w nim tego dnia nie pojawiać.

Ciężko ocenić, które metro jest lepsze. Na pierwszy rzut oka faworytem dla wielu będzie brukselska kolejka zapewniająca multum stacji, ale dopóki jej nie odwiedziecie, to ciężko o sprawiedliwy osąd bo nie każdy wytrzyma ten smród. Moje serce bije mocniej dla jedynej w Polsce nitki, gdzie zdarzają się absurdy, ale raczej optymistyczne niż pesymistyczne, a na ławkach można usiąść, a nie hodować cholerę. No i niedługo udostępnią nam drugą linię (oby w tej dekadzie)!

Pozdrawiam,

Jesula