Mnie tu już nie ma

Przeprowadziłem się, teraz znajdziecie mnie pod www.zzagranico.pl Tematyka bloga się nie zmienia, gospodarz nadal pozostaje ten sam, ale nowych postów już w tej witrynie nie spotkać

poniedziałek, 30 września 2013

Życióweczka vol. VI: warszawscy a hiszpańscy kanarzy.

Życióweczka - krótka forma literacka, zawierająca prawdziwe opowiadanie o zdarzeniu z życia szarego człowieka. Ma wydźwięk humorystyczny, może jednak zawierać pierwiastki dydaktyczne. Ma za zadanie przedstawić specyficzny, odmienny od polskiego, nastrój spotykany w innym kraju lub niezwykłe zdarzenie.

Żerują w nocy i o świcie atakując z nienacka, gdy ofiary najmniej się tego spodziewają. Litość jest im nieznana, zawsze rzucają się w wir polowań w grupie, nigdy sami. Można ich spotkać w metrze, tramwaju czy autobusie – kanarzy – bo o nich mowa, nie mają u nas dobrej prasy. Założę się, że niektórzy z nich nie przyznają się do swojej profesji, gdy spotykają kolegów z przed lat. Natomiast kontrolerzy hiszpańscy to istne dobre duszyczki ubrane w koszule, które przy naszych wilkach komunikacji miejskiej wyglądają jak szczeniaczki mopsów bawiące się kulką wełny.

Wracając niedawno z imprezy kochaną komunikacją, zostałem „grzecznie poproszony” o mój bilet. Prośba brzmiała: „bileciki do kontroli” i była wypowiadana w momencie blokowania kasownika. Ukazałem moją legitymację i dostrzegłem nutkę zawodu w oczach kontrolera, gdy okazało się, że jest ona nadal ważna. Na szczęście dla niego, w pełnym pijanych osób autobusie, znalazła się parka obcokrajowców, którym kilka godzin wcześniej skończył się trzydniowy bilet. Na nic zdały się prośby współpodróżujących, długopis poszedł w ruch, a bloczek nasiąkał już tuszem. Parka zdezorientowanych mieszkańców Włoch musiała opuścić autobus, a następnie czekać na kolejny w deszczu i wietrze, przez co najmniej pół godziny. Takich mamy bohaterów.

W Hiszpanii miałem do czynienia z kontrolerami trzykrotnie. Dwa razy spotkałem panów ubranych w białe koszule w tramwaju łączącym Alicante z Denią (po drodze zatrzymującym się przy pierwszym lepszym kamieniu), a raz po godzinach pracy.

Hiszpańscy kanarzy, w niezrozumiały dla ich polskich odpowiedników sposób, nauczyli się i praktykują używanie prostych zwrotów grzecznościowych: poproszę lub dziękuje. Z uwagi na mój wypadek w Denii, byłem cały we krwi, piasku oraz z ręką na temblaku, więc kanar starał się ze mną zażartować, wydukał coś miłego po angielsku i aż się zdziwiłem, że nie zaoferował mi cukierka bądź ciastka.

W tramwaju kontrolerzy „złapali” na moich oczach osoby bez biletu, lecz zamiast z uśmiechem wyciągnąć bloczek papieru wskazali ręką na automat znajdujący się po środku wagonu i sprawdzali kolejnych pasażerów. Oczywiście bez opłaty za jazdę nikogo nie puścili, wręcz zdarzył się jakiś młodzieniaszek, którego musieli popędzać grożąc wystawieniem mandatu. Dopiero wtedy z wyraźnym grymasem na twarzy wrzucił dwa euro do automatu.


Innym razem widziałem hiszpańskie kanarki w barze, gdzie pracowała moja znajoma. Dostała od 4 panów największy napiwek tygodnia. Na co na pewno wpłynęły fakty, że nie było to najbardziej popularne miejsce, no i znajdowało się obok zajezdni tramwajowej. 

Praca kanara nie należy do najprzyjemniejszych, można jednak do pasażerów podchodzić jak gbur i szukać okazji do podreperowania swojego ego lub po prostu starać się dobrze wykonać swoją robotę, nieuprzykrzający się nikomu. Bezapelacyjnie wolę panów z Alicante, choć słyszałem legendę, że wystawili kiedyś komuś mandat, ale opowiedziała mi tę historię stara baba bez oka siedząca w namiocie cyrkowym, także mogła to, kutwa, zmyślić.


Pozdrawiam,
Michał