Włoska restauracja
to hasło tak proste, że każdy ośmiolatek (nawet taki z dysleksją) jednym tchem
wymieni szybko, co się tam podaje, jak długi wąs powinien mieć właściciel oraz
jak cienkie jest ciasto pizzy. Niestety po całym świecie porozrzucanych jest
pełno miejsc, które dumnie nazywają się włoską knajpą, ale gdy dochodzi do
serwowania jedzenia to ciężko stwierdzić, czy ma się do czynienia z marną
podróbką czy słabym żartem. Nie zawsze jest to obelga - nawet najlepsze miejsca
podające makaron i placki, mieszczące się w Italii nie są prawdziwie włoskie. W
czasie mojego pobytu w Rzymie miałem przyjemność podjadać w wielu lokalach, ale
tylko o jednym mogę powiedzieć – to była prawdziwa włoska knajpa.
W zaułkach stolicy ojczyzny Alessandro Del Piero, niedaleko
Piazza Navona mieści się najprawdziwsza włoska pizzeria o dumnej nazwie „Pizzeria
da Baffetto”. Lokal z zewnątrz nie wyróżnia się niczym specjalnym, co najwyżej brązowymi
drzwiami i wąsistym szyldem. W środku pachnie mąką i piecem, a grubszy kelner
szybko przechwytuje klientów, nim ktoś zdąży się przyjrzeć przedsionkowi. Pan
Rizzo zaprowadził nas do niewielkiej sali, gdzie w stu dwudziestu procentach
wykorzystano przestrzeń daną przez cztery ściany. Usiadłem naprzeciwko
wahadłowych drzwi prowadzących do kuchni. Przez małą szparę widziałem wysokiego
mężczyznę dumnie wirującego w powietrzu plackiem.
Najciekawiej wyglądały jednak drewniane ściany wypełnione po
brzegi plakatami oraz zdjęciami słynnych zawodników AS Romy, klubu piłkarskiego
mieszczącego się w mieście stołecznym. Najwięcej naliczyłem podobizn Francesco
Tottiego, legendarnego kapitana zespołu z Rzymu. Dostrzegłem tam jego najnowsze
zdjęcia oraz plakaty, które pamiętają zeszły wiek. Na honorowym miejscu wisiała
fotografia zrobiona w restauracji „Baffetto”, na niej drobny starszy pan z
białym wąsikiem ściskał rękę słynnego zawodnika.
Jegomościem stojącym po prawicy znanego sportowca był
właścicielem knajpy. Po całym lokalu porozwieszane było wiele zdjęć pana Wąsa (Baffetto),
na których ściska on rękę mniej lub bardziej znanych Włochów. Niektóre zdjęcia
były podpisane, inne nie, ale zawsze widniał na nich biały szlaczek rosnący pod
nosem owego dżentelmena. Jedynym miejscem, w którym nie widziałem jego
podobizny była toaleta. Tam natomiast czekał na mnie metalowy symbol Rzymu –
pedał uruchamiający dopływ wody w zlewie, o którym pisałem niedawno.
Jak wiadomo włoskiej knajpy nie zdobią tylko zdjęcia jego
właściciela, ale jedzenie, o którym mogę powiedzieć tylko jedno – cudowne,
świetne, wyśmienite. Pizza nie miała idealnie okrągłego kształtu, była raczej
jajowata, lekko przypalona na spodzie, ale smakowała jak żadna inna. Cieniutkie
ciasto ledwo wyczuwałem, a dodatków nie rozdrobniono i poukładano co do
centymetra, tylko rzucono ich tyle, ile mieściło się w obrębie ciasta na
pohybel wszystkim zasadom. Nim zdążyłem się skapnąć, że przecież powinienem
zrobić temu cudu zdjęcie, to już rozpływałem się nad ostatnim kęsem. Niestety
słaby ze mnie hipster, także musi wystarczyć Wam zdjęcie pustego talerza.
Poza wyśmienitym jedzeniem oraz ciekawym wnętrzem w Baffetto
odnalazłem jeszcze jeden ważny stempel dla włoskiej knajpy – tłum Włochów. Masa
tubylców zawsze jest dobrą rekomendacją dla restauracji, a tym bardziej, gdy
przy stołach siedzą ludzie pochodzący z różnych pokoleń. Widziałem młodzież
pogrążoną w robieniu sobie wspólnych zdjęć, parę trzydziestolatków jedzących
romantyczną kolację oraz emerytów przeżuwających makaron niczym wielbłąd siano.
W Pizzerria Baffetto poczułem się jak w prawdziwej włoskiej
ristorante. Nie zwykłem nikomu zbytnio słodzić czy upiększać prawdy, dlatego
wierzcie mi, że tego miejsca w trakcie swojego wyjazdu do Rzymu nie możecie
ominąć. Pamiętajcie jednak, że zjedzenie tam pizzy wiąże się z ryzykiem
zakochania się w podawanym jedzeniu oraz znienawidzeniu rodzimego „Da Grasso”
czy „Włoskiej restauracja u Heli”.
Pozdrawiam,
Jeska