Ponoć każdy kraj ma swój sport narodowy, na Litwie to
koszykówka, w Anglii piłka nożna, tak samo jak w Brazylii. W Polsce również
dwudziestu dwóch mężczyzn latających za piłką uznaje się za dyscyplinę numer
jeden, co niestety w żadnym stopniu nie przekłada się na wyniki kadry. Do tego
mamy jeszcze sporty sezonowe i pojedyncze „gwiazdy” przeróżnych dyscyplin.
Kiedyś był Małysz i Pudzianowski, teraz Kubica z siostrami Radwańskim.
Podróżując po Hiszpanii również doszukiwałem się sportu numero uno i oto co odkryłem.
Nim pierwszy raz postawiłem stopę na Półwyspie Iberyjskim to za sport narodowym Hiszpanii miałem piłkę
nożną. Kraj będący areną zmagań Barcelony i Madrytu, aktualny Mistrz Świata,
Europy oraz naszej Galaktyki. Na jego terenie znajduje się również słynna
szkółka La Masa, co w moich wyobrażeniach oznaczało kompletne pochłonięcie tego
wesołego narodu przez jeden sport. Jednak - niczym Kolumb - by coś wielkiego
odkryć, wpierw musiałem coś definitywnie spieprzyć w moich założeniach.
Football wcale nie jest sportem narodowym Hiszpanów, może w
Katalonii jest numerem jeden, ale nie w całym kraju. Sukcesy reprezentacji
żółtoczerwonych rozpoczęły się wraz z 2008 rokiem, a wcześniej był to zespół
wyśmiewany, z przyczepioną na plecach łatką pt: „gramy jak nigdy, przegrywamy
jak zawsze”. Oczywiście wybuch euforii po zdobyciu pucharu EURO2008 był
ogromny. Pozwolę sobie sparafrazować słowa Javier R.
„Po finale rozpoczęła
się jedna wielka impreza. Nikt nie siedział wtedy u siebie w domu, wszyscy wyszli
na ulice, by wspólnie świętować. Pamiętam, jak jechałem na skuterze z dwoma
innymi osobami przez centrum Alicante. Piliśmy piwo i paliliśmy hasz, gdy
wyskoczył przed nami policjant. Nie musieliśmy się zatrzymywać, on chciał tylko
zbić z nami piątkę.”
W Valencii dowiedziałem się również, jak wielkim
zainteresowaniem cieszą się wśród Hiszpanów wyścigi motocyklowe. Jest to sport,
w którym Hiszpania wraz z Włochami dzieli się co roku medalami w większości z
kategorii, a takie osoby jak Jorge Lorenzo czy Marc Márquez - „no name” u nas -
to królowie plakatów ścian pokoi małych motocyklistów. Młodych, a nawet
młodszych, bo już w wieku 8 lat Juan, Alex czy Luiz zaczyna swoją przygodę z
dwoma kółkami, rywalizując z kolegami na profesjonalnych torach.
W Madrycie od kierowcy i pasażera, pracujących na co dzień
jako policjanci, dowiedziałem się, że najważniejszymi dyscyplinami w kraju są
tenis i walki byków. Odbijanie piłeczki przez siateczkę, głośne okrzyki oraz
żółta smuga to ponoć coś, w czym lubują się mieszkańcy wielu prowincji.
Przecież takie nazwiska jak Nadal, Ferrer czy Sanchez nie wzięły się znikąd, a
ich nieznajomość można uznać za przejaw demencji.
Jeżeli chodzi o walki byków, to niezależnie do tego czy
mówimy o festiwalach typu San Fermines czy o Corridach z zawodowymi toreadorami
zawsze najlepsi będą Hiszpanie. Można trenować latami, wypruwać sobie flaki, a
i tak oni mają to po prostu we krwi. To trochę jak rywalizować z Polakiem w
narzekaniu: można spróbować, tylko szanse na wygraną należy porównać z
prawdopodobieństwem potrącenie słonia przez Aston Martina w Radomiu na drodze
asfaltowej. Choć z drugiej strony wiele osób szczerze atakuje i potępia ten
sport nazywając go bestialstwem, debilizmem oraz przejawem nieposiadania
członka dłuższego niż 13 cm.
Moje odkrycie jak widać było jedno: w Hiszpanii nie ma
sportu narodowego. Każdy region, miasto lub dzielnica ma swój ukochany sport,
który uznaje się za religię. Na tym chyba polega magia Hiszpanii, gdzie każda z
wyznaczonych części jest zupełnie inna, ale ludzie zawsze równie mili i
otwarci. Polecam odwiedzić ten kraj, niezależnie czy chcesz zagrać w piłkę na
płaściutkich boiskach, poodbijać żółtą piłeczkę, pościgać się na motorze czy
poganiać za bykiem.
Pozdrawiam,
J.