Pierwszego dnia po moim przyjeździe do Alicante mój Couchsurfingowy host – Javier - zaprowadził mnie do niezwykłej części tego hiszpańskiego miasta. Pomiędzy największą atrakcją turystyki rodzinnej, którą jest zamek Santa Barbary, a alejkami wypełnionymi barami, sklepami oraz restauracjami, znajduje się parę skromnych uliczek, przypominających część greckiego miasteczka. Jest to miejsce rzadko odwiedzane przez obcokrajowców, na ścianach przymocowane są tabliczki z hiszpańską poezją a w powietrzu unosi się zapach haszyszu.
Barrio de Cruz jest nazwą dla całej dzielnicy, w której
znajduje się ten cudowny przytułek greckiej architektury, nazwany przez Javier
roboczo „Upper Town”. Turyści nie zapuszczają się jednak do tej części Barrio,
skupiając się bardziej na zamku, Bazylice Santa Maria, cudownych plażach i
deptakach. Czasem spotka się jakiegoś 50-cio letniego Anglika z aparatem, ale
jego obecność jest zazwyczaj wynikiem przypadku, a nie częścią zaplanowanej
podróży. Dzięki temu bialutkie wąskie uliczki wolne są od czarnoskórych
handlarzy okularów przeciwsłonecznych, ulicznych malarzy karykatur czy stoisk z
lodami. Jest to typowo mieszkalna cześć dzielnicy.
Spaceruje się tam wśród cudownego otoczenia białych ścian,
ozdobionych błękitnymi kafelkami, kwiatami oraz tablicami z wierszami. W „Upper
Town” Hiszpanie rozgrywają kolejne partie Binga popalając haszysz, gdy pareset
metrów dalej wrzeszczące dzieciaki stoją w kolejce do McDonalda, a ich mamy
robią zakupy w Zarze. „Maṅana” jest tam najczęściej wypowiadanym słowem, słońce
dociera tam jakby trochę leniwiej, a wszystko wokół wydaje się poruszać w
zwolnionym tempie. Na to wpływ ma na pewno całkowity brak samochodów czy
skuterów, które za żadne skarby nie zmieściłyby się w plątaninie uliczek oraz
schodów idących w górę i w dół.
U szczytu „Upper Town” znajduje się mały kościółek, który
jest metą niezwykłych Dróg Krzyżowych przemieszczających się po całej
„greckiej” części Alicante w górę i w dół, z pochodniami oraz w odświętnych
strojach. W procesji bierze udział wielu mieszkańców miasta po prostu
zakochanych w tym mikroklimacie, niczym Romeo w Julii. Miłość ta tak samo jak
włoskich kochanków wielu nie odpowiada, ponieważ poza poezją czy oznaczeniami
kolejnych stacji krzyżowych znaleźć tu równie łatwo można wiele narkotyków.
Haszysz jest tu najbardziej popularną substancją
psychotropową. Tak powszechną, że nikt nie obawia się palić go po za swoimi
czterema ścianami. Tubylcy siadają na plastikowych lub drewnianych krzesłach
ustawionych w Słońcu. Oddychając głęboko wypuszczają co chwilę dym i głośno się
śmieją. Niedopałki wyrzucają na ziemię, po czym rytualne skręcają kolejnego
„wesołego papierosa”. Nie robią tego wszyscy mieszkańcy tego zakątka, a ulice
nie pachną jak amsterdamskie Coffeshopy, ale po wieku nie można rozpoznać
„użytkowników”. Za dnia przy partyjkach bingo seniorzy tego rewiru lubią sobie
przybuszyć jednego na humorek. W nocy ich miejsce zajmuję młodsi, o ile nie
zajmują się „handlem”. I tak się kręci życie w pięknym zakątku Alicante, gdzie
turyści wpadają równie rzadko, co policja.
***************
Zdjęcie powyżej przedstawia dwie rzeczy. Pierwszą jest
profil muzułmanina, który został uformowany przez skały bez ingerencji
człowieka. Na szczycie wzgórza skalnego znajduje się zamek Santa Barbara. Obie
te rzeczy są turystycznymi symbolami Alicante. Drugą rzeczą są buty wiszące na
liniach telefonicznych. Zazwyczaj dzieciaki wrzucają je sobie nawzajem dla
zabawy, jednak w okolicach „Upper Town” w takich butach czasami znajdują się
narkotyki. Dilerzy przekazują sobie w ten sposób towar lub składują go z dala
od swojego mieszkania.
Pozdrawiam już prawie zdrową ręką,
Jesula