Gdy odwiedzam nieznane mi wcześniej miasto, wieś lub parking
camperów, to zawsze staram się zapoznać z przeróżnymi lokalami gastronomicznymi. W ten
sposób stykam się nie tylko z innymi czterema ścianami, ale również z odmiennym
towarem, klimatem oraz obsługą. W Brukseli nie było inaczej, nigdy nie piłem w
tym samym miejscu, do żadnego lokalu, jak do rzeki. nie wchodziłem dwa razy, by
móc stworzyć mini-katalog 5 miejsc, które warto odwiedzić.
Zebra |
- Zebra
Zebra to klimatyczny bar mieszczący się niedaleko zabytkowej
części Brukseli (Plac Saint Gery). Pierwszym, co rzuca się w oczy w lokalu jest
wielkie lustro, które sprawia, że pomieszczenie wydaje się być bardziej
przestronne. Na brak miejsc siedzących co prawda nie można narzekać, ale w
weekendy, jeżeli nie jesteście wystarczająco twardzi, by siedzieć na dworze,
może być o nie ciężko. Wynika to z dobrej sławy Zebry. Często spędzają w niej czas ludzie pochodzący z zupełnie odmiennych grup kulturowych czy społecznych.
Gdy przy głównym stole siedzi paczka czarnoskórych posiadaczy
dredów, a na ławie w kącie sącząca piwo kobieta w marynarce usytuowana visa vi
trójki hipsterów pierwotnych (tych z brodami, ale bez Iphone’ów), to wiesz, że
jesteś w prawdziwym kotle kulturowym. Tych wszystkich łapserdaków oraz
myślicieli obsługują barmani serwujący świetne belgisjkie piwko oraz kelnerki o
imieniu Magda i Kasia.
- Belgian
Frit’n Toast
Wiele lokali w Brukseli szczyci się świetnymi frytkami,
niestety nie każdy powinien. Dlatego z ręką na sercu polecam Wam świetne
miejsce na zjedzenie przysmaków Belgii: „Belgian Frit’n Toast”. Mieszczący się
niedaleko Dworca Centralnego oraz stacji Metra Centrum, a dokładnie na ulicy
Madeleine. Ten żółty punkcik znany jest ze swoich frytek. Za jedyne 3 euro otrzymuje
się porcję tradycyjnie skrojonych ziemniaków zanurzonych w wybranym sosie.
Poza tym można tam również zjeść niezwykłe Buły
Wurstfrytkowe. Ten przysmak jest czymś, czego jeszcze nie wymyślił nawet
amerykański przemysł fast-food’owy. Zajadać się można w drodze lub na miejscu.
Jeżeli naprawdę chcecie usiąść, to polecam przycupnąć 3 metry dalej przy
Grasmarkt’cie, gdzie starze panie sprzedają ręcznie robione pamiątki prosto
spod belgijskiej strzechy.
- Flamingo
Niedaleko Teatru Narodowego znajduje się słynna knajpa
Flamingo. Od czasu odrestaurowania całego budynku przy ulicy Laeken’a 171,
„Fla” stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych lokali Brukseli. Ta
największa kawiarnia stolicy Europy słynie ze swojego mocno industrialnego
wnętrza oraz drewnianych wykończeń. W środku, mimo godziny 18 czy 17, można
usłyszeć mocne brzmienie z Berlina lub coś równie pobudzającego.
Trochę leniwa obsługa z chęcią pogada z klientem o piwie i
doradzi, które należałoby by dziś, w taką bądź inną pogodę, wypić. Po za tym
serwuje się tu - jak przystało na kawiarnię - świetną kawę, ciepłe jedzenie
oraz inne przysmaki. Nie przestraszcie się tylko okolicy tego lokalu. Flamingo
został wybudowany w mocno rozwiązłej dzielnicy, przez co spotkanie w alejce
prostytutki nie należy do rzadkości
- Cafe
Belga
Cafe Belga jest miejscem, które jednoznacznie skojarzyło mi
się z warszawskim PKP Powiśle. Znajdująca się w dzielnicy artystów, przy placu
Flagey. Klubokawiarnia łączy w sobie świetne śniadania przy ciepłej kawie,
lekkie lunche oraz mocne imprezy nocą. Gdy niektórzy już śpią to w CB dopiero
rozpoczyna się impreza godna Komendanta Melanżu. Posłuchacie tam minimala,
disco i new waive czegokolwiek.
Jeżeli jednak chcecie odpocząć po imprezie, napić się
grzańca i obejrzeć dobry film, to również źle nie trafiliście. W szerokiej
ofercie tego miejsca znajdzie się dosłownie wszystko. No, może nie urządzają
walk kogutów. Obsługa bywa różna, ciężko coś sprecyzować, ale na pewno
najlepiej wpaść tam w ciepłe dni. Gdy wyjdzie chodź trochę słońca to przed Cafe
Belga, aż roi się od niebieskich leżaków.
- Hurghada
Na koniec trzeba trochę ponarzekać, w końcu polskiej
mentalności się nie stłumi. Jest taka alejka znajdująca się tuż przy głównym
nurcie turystów, gdzie człowiek czuje się jak w egipskiej Hurghadzie. Pierwszym
co w tej wąskiej uliczce rzuca się w oczy zmęczonego, lekko zagubionego i
głodnego człowieka, są promocje cenowe.
Na chwilę się zatrzymuje, by spojrzeć, o
co chodzi, gdy znikąd wyskakuje uśmiechnięty mężczyzna w koszuli. Oferuje
znakomitą ofertę, którą w szczegółach przedstawi w środku oraz rzuca „dzien
bobry” czy „keść”, gdy tylko się dowie, że jesteście z
Polski.
W środku jest czysto i przyjemnie, oferuje się wam drinka na
powitanie oraz macha się kartami menu z promocjami. Człowiek daje się zwieść i
jak tylko usiądzie, to szybko zdaje sobie sprawę, że właśnie jest w Hurghadzie.
Bo ten elegant z dworu był lekko „brązowy”, ale kelner to już chyba przodek
Tutenhamona. Welcome drink okazuje się być słaby, jedzenie dostaje się po
długim oczekiwaniu, a smakuje jakby go nie było. W toalecie uświadomiłem sobie
jak bardzo mierna jest to knajpa, gdy z kranu leciała tylko lodowata woda, a na
ścianie wisiała Mona Liza (chyba nie oryginalna).
Nie dajcie się upolować żadnemu wesołemu Turkowi czy Egipcjaninowi,
bo obiad to zjecie, ale nikomu tego miejsca nie polecicie. Nawet teściowej.