Życióweczka - krótka forma
literacka, zawierająca prawdziwe opowiadanie o zdarzeniu z życia szarego
człowieka. Ma wydźwięk humorystyczny, może jednak
zawierać pierwiastki dydaktyczne. Ma za zadanie przedstawić
specyficzny, odmienny od polskiego, nastrój spotykany w innym kraju lub niezwykłe zdarzenie.
Dziś dwie życióweczki jedna z
Pragi, druga z Alicante.
8 lipca 2013 roku
Drugiego dnia mojego pobytu w Hiszpanii poza zderzeniem z bykiem
zaliczyłem jeszcze jedną życióweczkę. Właśnie otwierałem drugie piwo o
zatrważającej pojemności 0,33 l., gdy usłyszeliśmy wraz z moim Couchsurferowym
gospodarzem przekręcanie zamka w drzwiach. Była to nowa współlokatorka Ruiza,
prosto z Polski. Nie wiedziałem, czego się po niej spodziewać i szczerze mówiąc nawet
się nad tym nie zastanawiałem. Cieszyła mnie możliwość porozmawiania z kimś po
polsku, ale mimo wszystko to na prawej ręce znajdująca się wtedy w temblaku
skupiałem swoje myśli.
Na początku zwątpiłem nawet, że to na prawdę ta osławiona Polka, a nie
rodowita Hiszpanka. Nim ją, bowiem zobaczyłem usłyszałem jej akcent oraz parę
słów, które wyciągnąłem z nawału zdań, jakimi obrzuciła mojego gospodarza na
wejściu. Czuć było w tym wszystkim latynoski akcent i temperament. Zrobiło mi się
trochę głupio gdy pomyślałem, że sam ledwo sklejam 2 zdania na krzyż po
hiszpańsku.
Gdy jednak tylko ją zobaczyłem od razu uciekło poczucie wstydu zastąpione
sporą dawką zdziwienia oraz radości, bowiem w drzwiach salonu (gdzie spałem)
małego mieszkania w Alicante stanęła Julia. Moja koleżanka z pierwszej klasy
liceum, której nie wiedziałem pięć lat!
Świat jest mały. Okazuje się, że nie wiesz, kiedy duchy twojego liceum
mogą Cię złapać, nawet, gdy uciekniesz ponad 2 tysiące kilometrów od jego
budynku. Nie można nawet wykluczyć spotkania gdzieś tam w mieszkaniu lekarza-hipisa swojego kolegi lub koleżanki z ławki, za co dziś opatrzności dziękuje,
bo Julia wiele mi o Hiszpanii opowiedziała. Ale co by było gdyby spotkał mojego stręczyciela z podstawówki?
27 września 2013 roku
Krążyłem późnym wieczorem po czeskiej Pradze, gdy nagle w uch wpadły
mi wersy Paktofonikii „Gdyby”. Przystanąłem i zacząłem się rozglądać w celu
odnalezienia źródła dźwięku. Okazało się, że był to telefon dwójki osób
ubranych w kolarskie stroje wyszukujących czegoś po mapie. Do ich rowerów
przypięta była torba, z której wystawał egzemplarz Rzeczypospolitej lub
Wyborczej, co upewniło mnie w przekonaniach, iż była to para zagubionych
Polaków. Radosnym krokiem podszedłem do nich i spytałem czy nie potrzebują
jakieś pomocy.
Bardzo jej potrzebowali, choć nie chodziło im wcale o drogę do Mostu
Karola czy centrum miasta. Troszkę speszeni spytali czy przypadkiem nie wiem
gdzie tu można zakupić marihuanę. Troszkę zdzwiony (państwo byli mocno 40+)
wytłumaczyłem im o możliwości nabycia czegoś od czarnoskórych dilerów
pałętających się po centrum lub w barach. Ci grzecznie mi podziękowali, wsiedli
na rowery i przy akompaniamencie kawałka PFK „ Ja to ja” powoli się oddalili.