Mnie tu już nie ma

Przeprowadziłem się, teraz znajdziecie mnie pod www.zzagranico.pl Tematyka bloga się nie zmienia, gospodarz nadal pozostaje ten sam, ale nowych postów już w tej witrynie nie spotkać

niedziela, 18 sierpnia 2013

Pasteis de Belem to 30 minut stania i 3 kęsy ambrozji.

Wszedłem do środka i wziąłem urzędowy numerek, spojrzałem na wielki ekran wskazujący aktualnie obsługiwaną osobę – 542. Spojrzałem na swój świstek – 562, przedemną jest 20 osób, z czego większość to emerytki. Zwykle w takim momencie usiadłbym grzecznie, wyjąłbym dokumenty i czekałbym na moją kolej. Nie miałem jednak żadnych dokumentów, tylko pusty brzuch oraz cieknącą ślinkę na ustach. Znajdowałem się bowiem w najlepszej cukierni w Sintrze, gdzie w wypadku 20 osobowej kolejki można mówić o szczęściu.


Portugalczycy kochają ciasteczka i doskonale wiedzą, które są warte uwagi, a które nie. Dlatego te najsłynniejsze „Pasteis de Belem” uznawane są za najlepsze ciastka świata. By zdobyć choć jeden słynny smakołyk należy stać w kolejce od 10 do 50 minut! Mowa tu tylko o kolejce „na wynos”, o miejsca siedzące jest równie trudno co o audiencje u portugalskiego prezydenta. Osoba przyjmująca zamówienie nigdy nie pyta „co podać?” tylko „ile dla państwa?”.  Wszystko dlatego, że skromnie wyglądający lokal jest jedynym miejscem gdzie można je kupić. Co wynika z pilnie strzeżonego przepisu, który znają zaledwie 3 osoby.



Dzięki temu nie ma mowy o żadnych podróbkach czy naśladowcach, choćby zbliżających się w kunszcie do mistrzów z Lizbony. Turyści często nie rozumieją tak wielkiego zainteresowania tym miejscem do póki sami nie wystoją 30 minut i nie zakupią tych drobnych porcji ambrozji. Po czym powtarzają tylko „Oh my! Oh my!”.

Pasteis de Belem to paszteciki ( w rozumieniu angielskim) z ciasta francuskiego, wypełnione kremem śmietankowym, zapieczone i posypane cynamonem. Są cudem kulinarnym, ambrozją dla podniebienia oraz poezją dla kubków smakowych. Kosztują zaledwie 2 euro, co sprawia, że prawie każdy może pozwolić sobie na kawałeczek nieba w swoim brzuchu.

Natomiast wizyta w cukierni w Sintrze, gdzie otrzymuje się numerek w kolejce, miała słodko-gorzki smak. Po podbojach w Belem, oczekiwałem kolejnego olśnienia mojego ubogiego wachlarzu smakowego. Niestety, ten przybytek w niczym się nie specjalizował co spowodowało najgorsze: musiałem wśród tęczy ciastek, ciasteczek i ciastuniek wybrać jedno dla mnie. Nie dałem rady. Wziął 3 różne smakołyki bo chciałem być pewny, że nic godnego uwagi  nie ominie mojego żołądka.


Różowiutka rurka, wypełniona czekoladą była wyśmienita, rogalik posypany białym cukrem i pasteis o smaku jabłka również mi smakowały, ale nic nie zbliżyło się nawet na kilometr do osławionych pasztecików z Belem. Mój żołądek został zdradzony, a podniebienie domagało się czegoś lepszego, godnego wcześniejszego przysmaku.

Niestety nic już nie posmakuje mi tak samo. Po zjedzeniu Pasteis de Belem wszystko inne traci swój urok, Słońce przestaje grzać, a zimna woda nie orzeźwia. Zakochałem się po uczy w przysmaku z Lizbony. Dziś jestem iście werterowskim kochankiem jedzącym ptasie mleczko z obrzydzeniem i wzburzającym się na widok świeżego serniczka. Taka jest cena posmakowanie ambrozji smaku.

Pozdrawiam płacząc w koncie,

J.