Mnie tu już nie ma

Przeprowadziłem się, teraz znajdziecie mnie pod www.zzagranico.pl Tematyka bloga się nie zmienia, gospodarz nadal pozostaje ten sam, ale nowych postów już w tej witrynie nie spotkać

środa, 5 czerwca 2013

„You wanna buy some dru...?” – czyli parę słów o czarnoskórych „handlowcach” europejskich ulic

Spacerując po praskim deptaku odchodzącym od Muzeum Narodowego, przemierzając uliczki Amsterdamu czy idąc berlińską ul. Warszawską zawsze mijam tych samych ludzi. Nie mam tu na myśli konkretnych osób (choć i to się zdarza). Chodzi o pewną grupę „zawodową”, specjalistów w fachu prostym niczym wyrywanie studentek prawa na kancelarię tatusia. Są to czarnoskórzy mężczyźni, który opanowali język angielski w różnym stopniu, ale jedno pytanie recytują nawet przez sen: „You wanna buy some drugs?”



Ci zaciekawieni twoimi pragnieniami panowie stają się powoli nieodzownym elementem stolic Europy. Pojawiali się już tak dawno, że nikt nie pamięta kiedy, jeden po drugim, wkradając się w tło miast mających ważniejsze problemy niż ich działalność. Wychodzą na ulice nocą, obładowani substancjami, które tworzą dziury w mózgu niczym młot pneumatyczny w asfaltowej nawierzchni. Tylko dziury drogowe można wypełnić nowym materiałem, a tych w umyśle już nie.

Podejmują się tej pracy z różnych powodów: szybkie pieniądze, dostęp do narkotyków czy problem z uzyskaniem legalnej pracy. Powód zawsze się znajdzie, a pieniądze ponoć nie gryzą. Nie ma mowy o wyrzutach sumienia pt.: „marnuje jakiemuś białasowi życie”. Kto by się tym przejmował? „Die rich or die trying”, jak to mawia ex-kryminalista 50 Cent.



Tak jak w innych „wolnych” zawodach, dzielą się na prywaciarzy i wyrobników. Ci pierwsi hodują własne krzaki marihuany, a mocniejsze narkotyki skupują od bossów, dla których nie chcieli pracować, jak kasjerka w Tesco. Wiedzą jednak, że bez nich nie istnieją, bo to duże ryby rozdają karty, dzięki którym partie białych prochów przekraczają granice. Prywatnie działających dilerów można spotkać w Amsterdamie czy Berlinie, choć też nie zawsze. W Pradze natomiast każdy uliczny handlowiec działa z zyskiem dla szefa. Nie ma tu mowy o wolnym rynku. Chcesz pracować w fachu? Zgłoś się do bossa.

Żaden czarny diler swojego szefa czy hurtownika nie kocha, dlatego, mimo że każdy wie po ile „powinno” się sprzedać, to nikt nie bawi się w najniższe ceny, bo to nie Biedronka. Każdy wyciska ostatnie grosze z portfeli klientów, niczym soki z cytryny, bardzo głupiej i bogatej cytryny. Nabywcami dóbr nielegalnych czy to w Berlinie czy Pradze zazwyczaj są turyści spragnieni wrażeń oraz młodzi ludzie, których wiek jest dla dilera bez znaczenia. Te dwie grupy tworzą właśnie obraz żółtego cytrusa, gotowego do wyciśnięcia z nich ostatniego eurosa. Turysta jest na wakacjach i nie zna rynku ergo nie zna cen towarów, dlatego sprawa jest prosta. Młodzież natomiast ceny zna, ale pieniądze mają od taty, a kłócić się z dilerem boją, dlatego sprawa jest równie prosta.

Problemem jest jedynie przyciągnięcie klienta. O żadnych reklamach, wywieszkach czy sloganach nie ma mowy. Dlatego pierwszą lekcją angielskiego jaką przechodzi zimportowny Afrykańczyk jest nauka jednego zdania: : „You wanna buy some drugs?”. Choć w Amsterdamie sprawa wygląda jeszcze prościej. Ubrani w ciemne barwy dżentelmeni po prostu lekko pogwizdują lub powtarzają w kółko: „Kołkein”. Kto podejdzie ten usłyszy historię o najlepszym towarze, wyjątkowych cenach oraz gwarancji jakości, czyli szczyptę ulicznej reklamy. Naiwni ufają zakapturzonym, pozbawionym skrupułów handlowcom. Nie radzę jednak tego robić.

Raz: dilerzy nie dbają o jakość swojego towaru, sprzedają co mają a wszystko nazywają „świetnym i wybornym”. Może się wam zdarzyć zakup samarki wypełnionej czymś białym idealnym do wyrzucenia, oczywicie za 50 euro.

Dwa: prawdopodobnie przepłacacie, zawsze warto jest się potargować, choć wcześniej radzę przeczytać punkt trzeci.

Trzy: narkotyki to zawsze narkotyki, na początku jest fajnie, potem już tylko gorzej.


Cztery: jak już naprawdę chcecie coś kupić to kupcie marihuanę. W Holandii odwiedźcie Coffeeshopy, a w Czechach czy Niemczech wpadnijcie do akademików. W końcu studenci najlepiej wiedzą jak się bawić. 

Pozdrawiam,
J.