Spacerując po praskim deptaku odchodzącym od Muzeum
Narodowego, przemierzając uliczki Amsterdamu czy idąc berlińską ul. Warszawską
zawsze mijam tych samych ludzi. Nie mam tu na myśli konkretnych osób (choć i to
się zdarza). Chodzi o pewną grupę „zawodową”, specjalistów w fachu prostym
niczym wyrywanie studentek prawa na kancelarię tatusia. Są to czarnoskórzy mężczyźni,
który opanowali język angielski w różnym stopniu, ale jedno pytanie recytują
nawet przez sen: „You wanna buy some drugs?”
Ci zaciekawieni twoimi pragnieniami panowie stają się powoli
nieodzownym elementem stolic Europy. Pojawiali się już tak dawno, że nikt nie
pamięta kiedy, jeden po drugim, wkradając się w tło miast mających ważniejsze
problemy niż ich działalność. Wychodzą na ulice nocą, obładowani substancjami, które
tworzą dziury w mózgu niczym młot pneumatyczny w asfaltowej nawierzchni. Tylko
dziury drogowe można wypełnić nowym materiałem, a tych w umyśle już nie.
Podejmują się tej pracy z różnych powodów: szybkie
pieniądze, dostęp do narkotyków czy problem z uzyskaniem legalnej pracy. Powód
zawsze się znajdzie, a pieniądze ponoć nie gryzą. Nie ma mowy o wyrzutach
sumienia pt.: „marnuje jakiemuś białasowi życie”. Kto by się tym przejmował? „Die
rich or die trying”, jak to mawia ex-kryminalista 50 Cent.
Tak jak w innych „wolnych” zawodach, dzielą się na
prywaciarzy i wyrobników. Ci pierwsi hodują własne krzaki marihuany, a
mocniejsze narkotyki skupują od bossów, dla których nie chcieli pracować, jak
kasjerka w Tesco. Wiedzą jednak, że bez nich nie istnieją, bo to duże ryby
rozdają karty, dzięki którym partie białych prochów przekraczają granice.
Prywatnie działających dilerów można spotkać w Amsterdamie czy Berlinie, choć
też nie zawsze. W Pradze natomiast każdy uliczny handlowiec działa z zyskiem
dla szefa. Nie ma tu mowy o wolnym rynku. Chcesz pracować w fachu? Zgłoś się do
bossa.
Żaden czarny diler swojego szefa czy hurtownika nie kocha, dlatego,
mimo że każdy wie po ile „powinno” się sprzedać, to nikt nie bawi się w
najniższe ceny, bo to nie Biedronka. Każdy wyciska ostatnie grosze z portfeli klientów,
niczym soki z cytryny, bardzo głupiej i bogatej cytryny. Nabywcami dóbr
nielegalnych czy to w Berlinie czy Pradze zazwyczaj są turyści spragnieni wrażeń
oraz młodzi ludzie, których wiek jest dla dilera bez znaczenia. Te dwie grupy
tworzą właśnie obraz żółtego cytrusa, gotowego do wyciśnięcia z nich ostatniego
eurosa. Turysta jest na wakacjach i nie zna rynku ergo nie zna cen towarów, dlatego
sprawa jest prosta. Młodzież natomiast ceny zna, ale pieniądze mają od taty, a
kłócić się z dilerem boją, dlatego sprawa jest równie prosta.
Problemem jest jedynie przyciągnięcie klienta. O żadnych
reklamach, wywieszkach czy sloganach nie ma mowy. Dlatego pierwszą lekcją
angielskiego jaką przechodzi zimportowny Afrykańczyk jest nauka jednego zdania:
: „You wanna buy some drugs?”. Choć w Amsterdamie sprawa wygląda jeszcze
prościej. Ubrani w ciemne barwy dżentelmeni po prostu lekko pogwizdują lub
powtarzają w kółko: „Kołkein”. Kto podejdzie ten usłyszy historię o najlepszym
towarze, wyjątkowych cenach oraz gwarancji jakości, czyli szczyptę ulicznej
reklamy. Naiwni ufają zakapturzonym, pozbawionym skrupułów
handlowcom. Nie radzę jednak tego robić.
Raz: dilerzy nie dbają o jakość swojego towaru, sprzedają co
mają a wszystko nazywają „świetnym i wybornym”. Może się wam zdarzyć zakup
samarki wypełnionej czymś białym idealnym do wyrzucenia, oczywicie za 50 euro.
Dwa: prawdopodobnie przepłacacie, zawsze warto jest się
potargować, choć wcześniej radzę przeczytać punkt trzeci.
Trzy: narkotyki to zawsze narkotyki, na początku jest fajnie,
potem już tylko gorzej.
Cztery: jak już naprawdę chcecie coś kupić to kupcie
marihuanę. W Holandii odwiedźcie Coffeeshopy, a w Czechach czy Niemczech
wpadnijcie do akademików. W końcu studenci najlepiej wiedzą jak się bawić.
Pozdrawiam,
J.